niedziela, 4 stycznia 2015

Eiger 2012-gór wysokich początek




Pakowanie do granic możliwości-2 razy dzięki celnikom ;)
     Wizja nadchodzących wakacji, procentowała przewijającymi się myślami w głowie i pomysłami na wyrwanie się spod tatrzańskiego granitu, wymydlonego wapienia oraz panelowego tłoku. Padło na Blanca, jedziemy podziabać coś w jego masywie. Szukając satysfakcjonującej drogi w przewodnikach, wyszedł pomysł  przedłużenia wyjazdu i zrobienia jeszcze czegoś, nawet w celach aklimatyzacyjnych.  Do głowy przyszedł Eiger, pierwotnie jako góra którą zrobimy „po drodze” , ale po internetowym rekonesansie owej góry wszystko stało się dla nas jasne i Blanc poszedł w zapomnienie. 

I ruszamy.
     Celem stała się droga Laupera (Lauper Route) na północno-wschodniej ścianie Eigeru, jako jedyna droga oferująca jeszcze zimowe wspinanie początkiem sierpnia, gdyż tylko na niej znajdowały się pola śnieżne, które jeszcze nie stopniały .Także szybka organizacja i we wtorek  7 sierpnia o godz. 7:30 wyjechaliśmy do Grindelwaldu. Po przeszło 19 godzinach jazdy i małych ekscesach z naszym Golfikiem oraz Służbą Celną zameldowaliśmy się pod Eigerem. 


      Mało wiedząc o terenie nas otaczającym, w środę rano zostawiliśmy samochód u życzliwego Szwajcara i po przepakowaniu się do plecaków ruszyliśmy drogą asfaltową w kierunku stacji Alpiglen, z której to mieliśmy podchodzić już bezpośrednio pod naszą drogę. Około godz. 15 udało nam się rozbić obóz pod ścianą i zrobić rozpoznanie  terenu jutrzejszej wspinaczki. Śnieg jak beton, górne partie drogi suche, żadnych widocznych zacieków i lampa zapowiedziana do soboty - nic tylko napierać. :)  

      Noc zleciała dość szybko . Czwartek rano wygrzebaliśmy się ze śpiworów. Godzina 3:30 – wokoło ciemno i na pozór zimno, a my próbowaliśmy ogarniać jakieś śniadanie. Jetboil jak zawsze niezawodny w takich sytuacjach. Po przeszło 2 godzinach przy lekko wschodzącym słońcu wbiliśmy się w drogę obserwując z dołu migoczące czołówki. Na Grani Mittellegi czekało na nas pierwsze pole śnieżne – błysk ciupagi i po niespełna 40 minutach zameldowaliśmy się pod pierwszym progiem skalnym. Ku naszemu zdziwieniu był cały mokry! Zdjęliśmy raki, ale skała była zimna, mokra i nieprzyjemna, a plecak ciążył. Kiedy w końcu doszedłem na półkę, skała okazała się wybitnie nieurodzajna z trudem wbiłem haka i ściągnąłem resztę. Przed nami było kolejne pole śnieżne z jednym odcinkiem lodowym. Dziabaliśmy dzielnie i po 30 minutach byliśmy u góry . Patrzymy w górę i co? Mokro, ale wygląda na maks. III, więc wystartowałem dalej z prowadzeniem. Pierwszy, drug , trzeci metr poszły gładko, ale nagle wszystko czego dotknąłem zaczęło zostawać mi w ręce. Ponadto obły i wymyty przez wodę wapień nie pomagał we wspinaniu ani w asekurowaniu się. Powoli stało się jasne, że dalsza wspinaczka w tych warunkach jest niemożliwa. Zszedłem i  niestety,  po pokonaniu około 400 metrów przewyższenia, podjęliśmy szybką decyzję o wycofie. 


      Zejście okazało się dość żmudne, a zwłaszcza zjazd z wcześniej pokonanego progu skalnego, lecz po niespełna 2 godzinach staliśmy już zwarci i gotowi. Idąc Eiger Trial zmierzaliśmy ku Eiger Gletscher, czyli ostatniej stacji kolejki, po której to owa kolejka wchodziła do wnętrza Eigeru, skąd wychodziła nasza awaryjna droga, czyli linia biegnąca zachodnią Flanką. Po rozłożeniu się na wygodnym drewnianym podeście, podjęliśmy decyzję o ataku o 6 rano, sugerując się posiadanym przewodnikiem.




Niestandardowe wykorzystanie frienda :D

      Piątek rano, zostawiliśmy część zbędnych rzeczy w stacji kolejki i od razu przeszliśmy do ataku. Eiger zachodnią flanką, według przewodnika to 6 godzin, lecz po 2 godzinach będąc pod linami poręczowymi, zrozumieliśmy, że autor nie wziął pod uwagę letnich warunków, które o wiele utrudniają poruszanie się,. Zresztą orientacja również nie należała do najprostszych czynności. Przez wielkie płyty dotarliśmy do popularnego Grzybka, gdzie spotkaliśmy się i rozmawialiśmy z grupką Base Jumperów, którzy byli jedynymi napotkanymi przez nas ludźmi. Po przejściu płyt, bardzo kruchym terenem doszliśmy do ogromnego kotła. Kiedy ruszyliśmy dalej, nagle teren zaczął się pionować  a zejście stawało się coraz bardziej niemożliwe przez kruszyznę, a wyrastające po wszystkich stronach ściany dawały jasno do zrozumienia, że się po prostu zgubiliśmy…

  
      Dookoła gdzie okiem nie sięgnął widoczne były ślady po wycofach, pętle, taśmy, repy… Także przynajmniej wiedzieliśmy, że nie tylko my poszliśmy za ciosem gubiąc się w tym kotle. Po zrobieniu 3 zjazdów, które zajęły nam 2 godziny, wiedzieliśmy, że wizja Eigeru właśnie nam ucieka, że mieliśmy po prostu pecha. Zaczęliśmy schodzić i około 18 zeszliśmy do samochodu. Kolejnego dnia w sobotę rano przejechaliśmy na pole namiotowe, gdyż pozbycie się, po ponad 70 godzinach, ciuchów i wejście pod prysznic było jedynym, o czym marzyliśmy. Resztę dnia zeszło nam na zwiedzaniu Grindelwaldu, a wieczorem doszły do nas niepokojące prognozy o dłuższym załamaniu pogody, co zadecydowało o zaniechaniu kolejnej konfrontacji z górą i o powrocie do domu po wcześniejszej wizycie w lokalnych sklepach i zakupieniu pamiątkowych trunków szwajcarskich.

W skład zespołu wchodzili:
Dawid Grudzień (autor tekstu)
Marek Mikrut
Marek Kalemba (Jezus)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz